niedziela, 23 czerwca 2013

Z Afryki (cz.IV - Al Dżadida i Casablanka)

Rano pogoda nas nie rozpieszczała - całe niebo było zaciągnięte chmurami. Mimo to widoki wspaniałe - jechaliśmy wzdłuż wybrzeża, a rozległe panoramy dawały poczucie ogromnej przestrzeni. Nadmorskie wydmy Marokańczycy zamieni w uprawne pola, nawożąc ziemię i zakładając systemy nawadniające - rolnictwo jest bardzo ważnym źródłem dochodów tego kraju.
Pierwszy postój, na poranny świeży sok z pomarańczy mieliśmy w Oualidii - kurorcie chętnie odwiedzanym przez mieszkańców Maroka.
Całą miejscowość jest starannie utrzymana i czystsza niż inne odwiedzane przez nas miasteczka.
Przed domami kolorowe ogródki, w których kwitły hibiskusy i bugenwille.
Na plaży można było spróbować przysmaków, prosto z oceanu. Na zdjęciu powyżej brzytwa morska, którą, podobnie jak ostrygi, spożywa się na surowo.
Plaża w Oualidii jest szeroka i piaszczysta, chociaż wejście do oceanu najeżone jest skałkami.
A z kawiarni roztaczał się widok na urokliwą lagunę.
Al Dżadida to dawna enklawa portugalska - nadmorska twierdza, która miała chronić interesy portugalskie w Afryce. Do dziś zachowały się fortyfikacje, otaczające starą część miasta.
Na wypadek oblężenia miasto miało zbiornik słodkiej wody, nazywany cysterną, mieszczący się poniżej poziomu gruntu.
Dziś zbiornik jest w zasadzie pusty i można go zwiedzać. System zasilający zbiornik w wodę został zamurowany, aby mury nie niszczały. Woda, która jest na dnie zbiornika wpada przez widoczną na zdjęciu studnię.
Cysterna została odkryta na początku XX wieku, gdyż opuszczając Al Dżadidę Portugalczycy zamurowali wejście, a ponieważ zniszczyli większość budynków sądzono, że cysterna również została zniszczona.
Na szczególną uwagę zasługuje sklepienie krzyżowo-żebrowe, wsparte na 25 kolumnach. 
W miasteczku zachowały się gdzieniegdzie portugalskie nazwy ulic.
W nowszej części można odnaleźć kolonialne budynki, z czasów protektoratu francuskiego.
A w tym budynku, z czasów kolonialnych, mieści się teatr.
Następny punkt programu był ściśle określony w czasie - aby zwiedzić meczet Hassana II w Casablance musieliśmy tam dotrzeć przed 15, bo o tej godzinie jest ostatnie wejście dla zwiedzających. Ten meczet (wybudowany pod koniec lat 90-tych XX w.) jest jedynym meczetem w Maroku, do którego mają wstęp zwiedzający, nie będący muzułmanami. Ten zakaz został wprowadzony na początku protektoratu francuskiego, przez Francuzów i został utrzymany po odzyskaniu przez Maroko niepodległości. 
Meczet imponuje swoimi rozmiarami - jest trzecim co do wielkości meczetem na świecie.  
Może pomieścić 25.000 wiernych, a na placu przed meczetem mieści się około 80.000 osób.  
Został zbudowany na samym brzegu oceanu, częściowo na palach wbitych w morskie dno. 
Zachwyciła mnie kolorystyka - beże z dodatkiem zieleni, a w środku cedrowe sufity.
Minaret ma wysokość ponad 200 metrów i jest najwyższą budowlą w Maroku. W środku została zamontowana winda, aby muezin wzywając wiernych na modlitwę pięć razy dziennie nie musiał się wspinać na szczyt pieszo.
Pomimo ogromu tej budowli nie czułam się nią przytłoczona. Miałam ochotę podziwiać każdy detal, składający się na tę monumentalną całość.
Piękne okna tworzą niepowtarzalną grę światła na posadzce, podgrzewanej w zimie.
Brama od strony oceanu - po prostu koronkowej urody.
Wnętrze jest bogato zdobione gipsowymi stiukami, wykonanymi ręcznie.
Sufit w nawie głównej został wykonany z drewna cedrowego, bardzo lekkiego i miękkiego, o pięknym zapachu.
Część meczetu przeznaczona dla kobiet to drewniane balkony, mogące pomieścić około pięciu tysięcy osób. Na zdjęciu powyżej detal wykończenia mocowania balkonu do kolumny.
A to żyrandol, znakomicie wkomponowany w całość, ogromny, ale delikatny.
W podziemiach meczetu znajduje się sala ablucyjna - wierni mają obowiązek obmyć się przed każda modlitwą i mogą to uczynić korzystając z jednej z 42 fontann, znajdujących się tutaj.
Część podziemna jest udekorowana kolorowymi mozaikami - takie mozaiki są w Maroku bardzo popularne.
Meczet jest zbudowany na obszarze zagrożonym trzęsieniami ziemi i dlatego wykonano szczeliny dylatacyjne, dzielące ściany i podłogę. 
Z meczetu udaliśmy się na deptak, biegnący wzdłuż brzegu oceanu. Nie ma tu normalnej plaży - wzdłuż brzegu ciągną się kafejki z basenami. 
W czasie przypływu ocean zalewa baseny i stojące przy nich leżaki, dlatego nie ma chętnych do korzystania z nich. Poza tym wiał silny wiatr i wcale nie było gorąco.
A to Marokańczycy na ulicy w Casablance - kobiety rzadko chodzą pojedynczo, zazwyczaj chodzą we dwie lub trzy albo z mężem, bratem lub  ojcem.
Casablanka wygląda zupełnie jak europejska metropolia.
To trzecie co do wielkości miasto Afryki, które nabrało znaczenia około 100 lat temu, kiedy Francuzi zbudowali tu port.
Tu też kwitną bugenwille - te najpopularniejsze czyli fioletowe.

Plac Mohameda V (dziadka obecnego króla Maroka) - popularne miejsce spotkań mieszkańców Casablanki - bardzo przez nich lubiane, ale ja nie bardzo rozumiem dlaczego.
Lubię witraże i  bardzo mnie ucieszyła informacja, że zajrzymy na chwilę do kościoła Notre Dame, aby obejrzeć te, które tam się znajdują.
Witraże zajmują obie, ustawione lekko po skosie, ściany boczne kościoła. Dzięki takiej konstrukcji witraże po obu stronach są podświetlone i świetnie się prezentują popołudniu.
A ten witraż spodobał mi się najbardziej - ma taki wyjątkowy, trochę afrykański charakter.
Mieszkaliśmy w hotelu w dzielnicy portowej i z okien roztaczał się widok na port. 
A na ulicy, pod naszymi oknami wypatrzyliśmy obwoźny sklep rybny, na niewielkim wózku.
W ofercie ryby i spore kraby, a kupujących całkiem sporo - zatrzymywali się piesi, rowerzyści i kierowcy samochodów.
W Maroku królują niepodzielnie białe mercedesy, jeżdżące jako grand taxi - dogodny sposób poruszania się pomiędzy miastami. Na pytanie ile zabierają osób usłyszeliśmy - ile się zmieści.
A to okolice naszego hotelu - na pierwszym planie stary meczet i otaczające go kamienice, z praniem na dachach.
Hotel miał 14 pięter i tylko jedną windę, ale za to z pięknie ozdobionymi drzwiami.
Wieczorna panorama, z meczetem Hassana II.

czwartek, 20 czerwca 2013

W odcieniach niebieskiego

Z robótkami ciągle pod górkę, wyjazdy, mnóstwo innych zajęć i po prostu nie mam na nie czasu. 
Zrobiłam (w drodze do pracy i z powrotem) "skarpetkę" na nowy aparat fotograficzny - zamiast pokrowca gdy mam aparat w kieszeni. Resztka dropsowej bawełny, druty 2,75 mm, żeby robótka była ścisła, 36 oczek w obwodzie i gotowe.
Najpierw 12 rzędów ściągaczem 1 op, 1 ol; a dalej bardzo przyjemny ścieg (liczba oczek podzielna przez 4): 1 oczko prawe, 1 oczko ryżowe, 1 oczko lewe, 1 oczko ryżowe - powtarzać te 4 oczka.
Skończyłam też szal, który robiłam po drodze do Maroka i w Maroku, a potem dorabiałam w drodze do pracy. Szal jest z Thussach tweed będącego 100% jedwabiem. Kupiłam tę włóczkę ponad rok temu, przymierzałam się z nią do różnych projektów i w końcu jest. 
Trochę szalony i raczej duży. Wymiary ma różne - nie blokowałam go tylko zmoczyłam i wysuszyłam, lekko naciągnięty- szerokość około 60 cm przy długości 180 cm. Można naciągać w każdą stronę - poniżej wariant szeroki.
Na długim boku przyszyłam przyszyłam przy końcach po 10 guzików z masy perłowej i można szal zapinać, w dziurki ażurowego wzoru.
Albo spiąć na końcach szala rękawy. To mój autorki pomysł i muszę nad nim popracować, ale z łatwiejszej do ogarnięcia włóczki. Tussahowy szal ma bowiem każdego dnia, a może nawet po każdym rozłożeniu inne proporcje, szczególnie przy dużej wilgotności.
Chwilowo jest bardzo długi, więc po zapięciu rękawy też są pokaźne. 
Wzór na szalu to prosty ażur dwustronny, robiony na drutach nr 3 - ten ażur mocno się naciąga, więc trzeba robić na cienkich drutach.
Zużyłam 3 motki czyli 15 dkg włóczki - wydajność miło mnie zaskoczyła, a szal ma mniej więcej kolor jak na poniższym zdjęciu - rewelacyjny do wszystkich odcieni dżinsu i nie tylko.